Wylewa się z ekranów telewizornii, oszałamia w stand by me, obiecuje wszystkim złote góry. Szeroko otwieramy paszczęki i oszołomieni patrzymy na Księcia i Księżnę Południowych Saksonów tuż nad Angielskim Kanałem, jako że zwiastują nam z biskupem Currym czasy zupełnie nowe, między ogniem i wodą miłości, między Pawłem i Piotrem, między Suwerenem i Naczelnikiem. Tak, idą czasy nowe, bo nadszedł już prorok Di Maio, a więc zaczniemy płacić bonami skarbowymi, a zamiast chleba dostaniemy kolejne igrzyska. Tym razem popłyniemy z prądem głupoty w globalnej popkulturze.
Problem, jeżeli jest, zupełnie gdzie indziej pojawia się i znika. Pokazuje wredny pysk wtedy, kiedy chcemy odeń uciec, jako że ujawnił się nieunikniony już w czasach francuskiej Rewolucji, a może nawet przed zaraniem dziejów. Tak, przecież, rozwija się świat i im więcej nas, tym bardziej stajemy się tacy sami. Za wszystko odpowiadają cyfry, lub jak powiada moja genialna kotka: muzyka, Panie, muzyka.
Absurdalność istnienia wpisuje się w jego istotę. Zarówno kultura, jak jej pop wersja podlegają immanentnej konieczności i jeśli przyjmiemy nadrzędność materialności, na łeb spada nam bezsens świata otaczającego. Uciec od tego można na dwa sposoby: zaprzeczając lub akceptując. Obie ścieżki należą do wiary, nadziei i miłości, które przestają być postmodernistycznym bełkotem w czasach współczesnej zarazy.
Dodaj komentarz