Nocnoautobusowa uderzyła mnie przez łeb obuchem kleyffowego zawodzenia ponad lekko zmrożoną oczywistością Grajewa w drodze do Prostek i zmusiła do zastanawiania się nad losem suwerennym, jako że w Powiatowej mieszkając czuję się bliższy mitycznego suwerena niż ktokolwiek inny, a może też sam suwerenem będąc mam jakieś specjalne prawa ponad innymi prawami, a więc czy w formule Radbrucha odnaleźć mnie można, czy też powstała dla mnie jakaś inna, nie naturalistyczna, a czysto polsko-romantyczna formuła, dajmy na to Ziobry. Otóż poczuwszy nagle, żem władzę uzyskał, choć pozbawiony należnych nagród, wydało mi się, iż kochanym być powinienem, no bo jako suwerennie wyjątkowego inni muszą mnie wyłącznie kochać. Ale czy kochać to zgadzać się na wszystko? Czy więc słomę w butach świeżo po rżysku przebiegłych mogę światu stawiać za wzorzec?
Otóż władza to zbiorowy i mozolny obowiązek. Suwerenem będąc sam w taki obowiązek łeb zaprząc pozwoliłem i dlatego drogę do doskonałości Pan mi nakazał jako główny imperatyw, czyli wspinanie się po drabinie do elit, czyli do nieba, czyli po pokorę i naukę, nie zaś, abym świat łajał za to tylko, że innym jest niż na łąkach i polach moich. Po stokroć odpowiedzialność większą czuć winienem, niż ci, co ambicji suwerennej władzy nie mając ulice i zagranicę wybrali (no bo cóż innego wybrać mogli na ulice zepchnięci). Nie oni przecież rządzą.
A jako że Pan życiem mnie, czyli suwerena obdarował, to i zrzucił na barki ciężar służebności. Służyć wymaga miłości, no bo po to, by być kochanym, kochać trzeba. A miłości nie uświadczysz świata nienawidząc. I tak to na drodze z Grajewa przypominam sobie historie różniste z niedawno minionego wieku zadając także i takie pytanie: czy łaska bycia suwerenem nie jest przypadkiem diabelskim przekleństwem?
Dodaj komentarz