Jak cała lekkość bytu, która dopadła mnie nagłym zmęczeniem. Dla wierzącego Bóg umrzeć nie mógł, żywy, bo zawarty w wierze (najwyżej wiara odchodzi z indywidualną śmiercią, odradzając się w następnym indywiduum), dla niewierzącego też umrzeć nie mógł, bo nie było Go nigdy, a nie umiera coś, czego nie było, stwierdzenie – zatem – o Jego śmierci jest zwyczajnie bałamutne i aż dziw, że do takich bałamuctw przywiązujemy wagę. Takie sobie słowne igraszki, na których zasadza się cała rzeczywistość. W ogóle filozofia, nadbudowa, to nic innego jak przestawianie słów, szarady gorzej lub lepiej pasujące do logiki, no bo, w zasadzie, tu i teraz nie ma żadnego znaczenia, czy z nicości powstałem, czy też jestem przejawem wieczności, czy za Parmenidesem iść mam, czy za Nitzscho-Heideggerem.
Do zmęczenia dochodzi ból zadawany przez następne pokolenia, które w imię doraźnych interesów wrzucają w fosse commune całą moją młodość, bo nagle przypomniały sobie, że ileś tam lat temu lepiej było rezaty. Za łatwo przychodzą takie słowa, nie mają żadnego uzasadnienia (no może w licytacji, który z nich radykalniejszy). Skończą się odwinięciem historii, co może sprawić niespodziankę i kolejną stratę czasu. Najbardziej bolesne jest to, iż wiem, że wszystko to wymyślili już dawno właśnie „towarzysze” i konsekwentnie realizowali-realizują.
Teraz przyszła pora ubrać się w ornaty i naród jednoczyć, no właśnie, w oparciu o co? O językowe szarady, Parmenidesa, czy Nitzscho-Heideggera, z których przeciętny członek suwerena i tak nic nie zrozumie? Czy o dziecięce buciki zawieszane na bramach kościołów, co zwiastuje poważne problemy i pęknięcia, jakie wyobrazić sobie trudno i które dopiero przed nami. Zmęczenie i ból istnienia, za nim zaś odwieczna tajemnica wewnętrznie nie do pojęcia.
Dodaj komentarz